Ahoj sympatycy Wodniaków!

Przez ostatni tydzień mieliście okazję poznać poszczególne etapy rejsu naszych klubowiczów. Wszystko zaczęło się w Gdyni, i po kilku dniach zakończyło się w tym samym miejscu. Część załogi postanowiła podzielić się z nami swoimi przemyśleniami i okazuje się, że było to dla nich wspaniałe przeżycie i bardzo cenne doświadczenie. Na koniec wypowie się Mery, która zawsze ma najwięcej do powiedzenia i spróbuje podsumować całą przygodę. 

Nie mogę sobie pozwolić aby zostały pominięte moje przeżycia z tego rejsu. Poczynając od samego wypłynięcia z Gdyni ogarnął mnie zachwyt wielkością zatoki – pierwszy rejs po takich wodach. Podziwiałam piękną autostradę morską w nocy i myślę, że to idealny rejs dla zakochanych. Światła pozycyjne świecące na innych jednostkach pływających lśniły niczym uśmiech szczęśliwego człowieka co sprawiało, że i ja byłam radosna. W końcu zaczęło się błyskać. Można było poczuć się jak gwiazda na czerwonym dywanie. Wszędzie flesze. Brzmi pięknie ale padła komenda „przygotować się do sztormowania”. Adrenalina podniosła się w sekundę. Chłopcy szybko podnieśli się ze snu. Wydawałoby się, że powinniśmy wpaść w panikę przed tym co może nas spotkać, lecz zachowaliśmy się (tak myślę) bardzo profesjonalnie i z wielkim opanowaniem. Podjęłam walkę z wiatrem i dałam radę. Nastąpiła zmiana wachty. Ster przejęli chłopcy z „psiej wachty”. Pięknie brzmi i tak też było. Jestem dumna z Radzia, Kaszuba i Pawełka, który im pomagał. W końcu się chłopcy troszkę umyli na twarzy, ale coś za dużo tej wody łapali, bo aż na stanowisko nawigacyjne się lało. Ale mniejsza najważniejsze i niewybaczalne jest to jak oni mogli doprowadzić do tego aby mój sen był zakłócony? Śpię w wygodnej pozycji oparta rękoma i nogami o stół w razie czego, ponieważ facetom nie można ufać i asekuracja się zawsze przyda. No ale faceci jak to faceci zawsze robią pod górkę. Musieli wlecieć na fale tak, że no chcąc nie chcąc wylądowałam pod stołem. Toż to jest brak kultury, żeby kobietę z wyra wywalić. Oczywiście przebaczyłam im, bo jeszcze kilka dni razem to trzeba jakoś utrzymywać dobre stosunki międzyludzkie. Podniosłam się i dalej spać.

W końcu dobijamy do Władysławowa. I tak za szybko zostałam obudzona, bo potem pół godziny marzłam. Też wybaczam. Po dobiciu do portu radość i czas na zwiedzanie i pójście na plażę pomoczyć nóżki w Morzu. Woda zimna tak, że uczucie było jakbym miała akupunkturę na stopach robione. Tak czy siak spodobało mi się i to bardzo.

Następnego dnia pobudka o 3:00. Nie wiem jakim cudem, ale obudzili mnie. Przecież normalni ludzie tacy jak ja śpią do 12:00. No cóż chyba nie miałam innego wyjścia jak się troszkę podporządkować do panujących zasad. Mgła była wszechogarniająca i widoczność była praktycznie żadna, aczkolwiek my dzielni żeglarze niczego się nie boimy. Za sterem Pawełek od którego potem ster przejęłam ja z Celinką. Nie zapomnę nigdy tego widoku fal sięgających pewnie do 4m. Raz się płynie w mocno górę, a potem spadaj się szybko w dziobem w dół. Przerażający widok ale adrenalina była jak najbardziej pozytywna. Ciężko było za sterem lecz jak najbardziej fascynowało mnie to z każdą chwilą bardziej. Znowu zobaczyłam strach w oczach kapitana więc stwierdziłam, że to chyba ten moment w którym należy zacząć się bać bo jest bardzo źle. Płynęliśmy w głąb Morza, ponieważ słaba widoczność nie pozwalała nam zawrócić. Gdy tylko mgła nieco ustąpiła. Nastąpiła zmiana wachty i chłopacy przejęli ster. Stwierdziłam, że są dość silni i w końcu to faceci nie potrzebują kobiecej pomocy. Poszłam spać. Pobudka znowu jak dobijaliśmy do portu do Władysławowa. Radość z powrotu. Okazało się, że nie tylko my wyszliśmy w mgle lecz reszta momentalnie zawracała. Tylko my jesteśmy tak odważni, że porywamy się na niebezpieczne wody.

Udaliśmy się na mały spacerek po okolicy w poszukiwaniu „Avio Mariana” oraz aby wejść na wierzę. Tyle schodów a na samym końcu pisze, że płatne. Bez sensu to po co my tak wchodziliśmy? Tylko się zmęczyłam. Wieczorem, gdy nasz kapitan spał na bakiście usiadłam sobie obok jego szanownych stóp i patrze a po wodzie „coś” pływa. To „coś” to był odbijacz. Pawełek stwierdził, że to może być „Daru Świecia” bo przecież rano już zgubili jeden więc warto zapytać. Ja jednak byłam przeciwna tej decyzji, ponieważ nie sądziłam że można zgubić dwa odbijacze jednego dnia. Pawełek dzielny się zapytał i jednak „Dar Świecia” mnie zaskoczył. Pływający biały odbijacz był ich. Wtem załogant chwycił bosak, udał się na przeciwległą łódkę, stanął na burcie za relingiem. Nie mogłam na to patrzeć, wyglądało to tak jakby zaraz miał znaleźć się na odbijaczu a nie go ocalić. Jednakże udało mu się i wzniosły się okrzyki oraz brawa dla bohatera wieczoru. Z racji tego, że zauważyliśmy i powiedzieliśmy im o tym zaprosili nas na czele z Kapitanem do siebie na jacht oczywiście pod pretekstem że nie umieją zakładać pasów bezpieczeństwa bo „jakieś chińskie są”. Żeglarze z Garczyna potrafią wszystko więc ogarnęliśmy i to.

Godzina 10:00 dnia kolejnego wypływamy w dalszą trasę. Pogoda troszkę bardziej nam sprzyjała. Fale były szeroko rozłożone ale wysokość ładną też miały ok 3m. Nie powiem  jak przejęłam ster od Pawełka to miałam „banana” na twarzy. Już nie było czego się bać, bo po doświadczeniach, które przeszliśmy, to była tylko zabawa. W baksztagu łódeczka idzie cudnie, a raczej tak, jakby się surfowało. Wspaniałe uczucie naprawdę. Faceci chcieli, żebym dała ster komuś innemu ale nie ma co ja musiałam się powydzierać z radości i w sumie z zachwytu. Taki wspaniały pierwszy rejs po Morzu raczej niespotykane i myślę, że wiele osób może mi zazdrościć tego. Ale wracając do tematu. Steruje i krzyczę. Cały czas bez przerwy, aż przyszła godzina zmiany na sterze. Zaczęłam się stresować bo Celina już nade mną stała. Mieliśmy system godzinowy za sterem. Rozumiecie godzina ja, godzina Ty, godzina ja i godzina Ty. Dziękuję koniec wachty.

Podczas płynięcia wzdłuż półwyspu szukaliśmy latarni z Jastarni i za żadne skarby nie mogliśmy jej zauważyć od strony Morza. Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale chyba tego dnia wyczaiłam, że na dziobie się fajnie śpi na brzuszku. Tak kołysze do snu, że oczy się same zamykają. Płynęliśmy dzielnie obok statku Marynarki Wojennej. W końcu dotarliśmy do Jastarni. Ładnie doprowadził nas do portu Radzio na katarynie. Kaszub  ugotował obiadek, który naprawdę nadawał się do jedzenia. Kapitan udał się w poszukiwania odpowiedniego miejsca na toasty. W końcu dał znać gdzie jest, lecz jako iż my Jastarni nie znamy nic nam to nie dało. Pobłądziliśmy, ale udało się znaleźć mapę wioski i dotarliśmy przed zamknięciem. 

Wstaliśmy o 3:30 i wypłynęliśmy o 4:00. Wiaterek był niczego sobie. Jeżeli dobrze pamiętam wiało wtedy 3B może w porywach 4B. To chyba było tego dnia co na mojej wachcie pływam i pływam i tak się cieszę bo wybiła już dawno godzina zmiany, a Celinka w innym świecie i zapomniała całkowicie. Więc pływam dalej z uśmiechem na twarzy i rozpromienionym serduszkiem. W końcu się niestety skapnęła ale moja uczciwość pozwoliła na to żeby też dużej pływała co będzie kwita. Tego dnia miałam już dosyć a ciągle było „podwachta przygotować się do zwrotu”, „podwachta pobudka” itp. najgorsze było jak Kapitan obudził nas godzinę przed dobiciem do portu. Wystarczyło by tylko pół godzinki przecież. Dobijamy do portu oczywiście w garczyńskich polarach. Cieszyłam się, że wróciliśmy wszyscy cało oraz, że nasz Kapitan jest z nas bardzo dumny i Bosman już krzyczy z daleka jak tyko przyjechał. Tego mi brakowało. Ale teraz brakuje mi Morza i tego spokoju.

Na rejsie nauczyłam się głównie uzupełniać dziennik, korzystać z nawigacji, płynąć na kurs i częściowo nie używać wulgaryzmów (jasssne, przyp. red.). Nie wiem kto podrzucił taki głupi pomysł żeby starać się mnie ogarnąć, aczkolwiek Kapitanowi się bardzo ta inicjatywa spodobała. A ja pamiętam do dziś za brzydkie słowo 2 razy w czółko i 1 z liścia. Podobno istnieje coś takiego jak kryzys dnia 3, ale u nas niby tego nie było. W każdym razie pokochałam fale i nasze Bałtyckie Morze. Nie wiem jak reszta mojej załogi uważa, ale myślę, że Kaszub zapracował na miano murzyna. Ciągle robił kanapki, które były najsmaczniejsze na świecie, a obiady to jak u mamy normalnie oraz to Cappuccino mhmmm… chce jeszcze Cappuccino. Brawo dla was i do zobaczenia na kolejnym wspólnym rejsie!

Made by Marlena „Mery” Kurszewska

Początkującego żeglarza pieśń radosna, część IV

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *