Hej! 

Kontynuujemy podróż na pokładzie Trefla z naszymi klubowiczami. Dzisiaj narzekamy na piski Mery, spotykamy okręty Marynarki Wojennej i nie jesteśmy pewni kuchennych zdolności Kaszuba. Miłej lektury!

Po wypłynięciu z Jastarni każda wachta zajęła się tym co było wcześniej ustalone, Pawełek przy sterze, Skipper przy mapach, dziewczyny czuwały, a Kaszub i ja odpoczywaliśmy gdzieś na jachcie w zależności na którą stronę obecnie był przechył. Początkowo było zupełnie spokojnie, szliśmy pewnie stałym kursem, niezbyt często zmieniając hals. Zaraz po Pawełku na wachtę weszły dziewczyny. Za ster pierwsza chwyciła Mery, która miała trzymać baksztag, ale z uwagi na to, że fala nie należała do najmniejszych, a nasz kurs był jaki był, bujało niemiłosiernie we wszystkie strony. Wzbudziło to w Mery niczym nie pohamowaną falę euforii i krzyków, która niestety nieco utrudniała odpoczynek. Jednakże biorąc pod uwagę, że byliśmy od kilku dni niewyspani (mimo dłuższego postoju we Władysławowie), po jakimś czasie przyzwyczailiśmy się do sytuacji i zasnęliśmy w najlepsze.

Kiedy dziewczyny skończyły wachtę nadszedł nasz czas panowania za sterem. Kapitan podał kurs, później jeszcze kilka zwrotów i już mijaliśmy Hel, oraz boje HLS. W oddali widzieliśmy jakąś większą jednostkę, myśląc że jest to kuter rybacki postanowiliśmy nie omijać go zbyt szerokim łukiem. Niestety później ku naszemu zdziwieniu okazało się że był to okręt Marynarki Wojennej (który później spotkaliśmy jeszcze w okolicy portu Gdynia), co zdecydowanie nas przekonało do tego by nie zbliżać się za bardzo i opłynąć go szerszym łukiem.

Po analizie kierunku wiatru i mapy postanowiliśmy wykonać kilka długich halsów aby nie wyciągać tak często z kabiny wachty czuwającej. Jednym z takich halsów przeszliśmy aż za Gdynię. Po kolejnym zwrocie obraliśmy kurs na Jastarnię i mieliśmy tak płynąć prawie trzy godziny. W międzyczasie usłyszeliśmy na radiu prośbę jachtu „Dar Świecia” o zezwolenie na wejście do portu Jastarnia, co niezmiernie nas rozbawiło z uwagi na dni poprzednie. Po osiągnięciu zaplanowanej pozycji zrzuciliśmy żagle i załączyliśmy „diesel grota” który tym razem mimo obaw uruchomił się bez problemu. Kapitan posadził mnie za sterem i dał polecenie prowadzenia jachtu wzdłuż nabieżników, szliśmy tak prawie 40 minut. Zaraz po dobiciu wraz z pierwszym oficerem (Celą), poszliśmy wnieść opłaty portowe i wypełnić odpowiednie dokumenty, w międzyczasie załoga podłączała prąd, i robiła klar portowy. Gdy wróciliśmy postanowiliśmy zjeść „domową” fasolkę po bretońsku. Kapitan, chyba z obawy o jakość zrobionego przez Kaszuba posiłku, odpuścił sobie jedzenie i powiedział że idzie poszukać jakiegoś lokalu, a później zadzwoni gdzie go szukać. Niestety jak się później okazało nie było to takie proste mimo że korzystaliśmy z GPS-u w telefonie.

Kiedy już znaleźliśmy lokal, czekał tam na nas stół z pięcioma pełnym szklankami ulubionego trunku Garczyńskich żeglarzy. Po miło spędzonym czasie w lokalu przenieśliśmy się na naszego Trefla, gdzie Kaszub grał na ukulele, a cała reszta śpiewała kilkukrotnie te same szanty, gdyż repertuar jaki nasz muzyk zabrał ze sobą był ograniczony. Kiedy spojrzeliśmy na zegarki była już godzina 0100, i biorąc pod uwagę że za dwie i pół godziny mieliśmy wstawać wszyscy byli za tym aby położyć się choć na chwilę, i zakończyć dzień.

Made by Radosław „Radzio” Wolff

Początkującego żeglarza pieśń radosna, część III

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *